Wywiad z Bartoszem Ostałowskim: Jedyny taki na świecie!
Bartku, od dziecka interesowałeś się motoryzacją. Chciałeś zostać kierowcą sportowym. Skąd taka pasja i pomysł?
Bartosz Ostałowski: To jest coś, co dojrzewało we mnie gdzieś w głębi. Pasja, która fascynowała mnie od zawsze. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, skąd to się wzięło. Zawsze wiedziałem, że chcę mieć kontakt z samochodami, motocyklami, motoryzacją. Pierwsze przejazdy za kierownicą u taty na kolanach powodowały u mnie euforię. Kiedy zacząłem chodzić na rajdy, patrzyłem na kierowców, którzy się ścigają i zespoły pracujące na wynik, widziałem prędkość, moc silników, to sprawiało mi ogromną radość. Zawsze chciałem zostać jednym z nich.
Twoje plany, marzenia z dzieciństwa po części pokrzyżował wypadek motocyklowy…
BO: Wypadek zdarzył się w najmniej oczekiwanym i najmniej odpowiednim momencie. W zasadzie całe moje życie miałem już ułożone, byłem na pierwszym roku studiów mechanicznych, budowałem swój pierwszy samochód do rajdów. Wszystko szło w tym kierunku, żebym zaczął startować: zakończył budowę swojego samochodu wyścigowego i postarał się o licencję. Plan był gotowy… Któregoś dnia wybrałem się z kolegą na motocyklach po notatki z uczelni, mieliśmy się spotkać z naszym wspólnym znajomym. Mój kolega jechał na swoim motocyklu, ja na swoim, i kiedy skręciliśmy z obwodnicy miasta w drogę, która prowadziła do centrum, nagle z lewej strony między nas, w przestrzeń pomiędzy motocyklami, wjechał samochód. Bardzo mocno zahamowałem, starałem się uniknąć tego wypadku, ale gdy zorientowałem się, że ta odległość jest zbyt mała, w ruchu obronnym położyłem motocykl ślizgiem na asfalcie. Wydawało się, że udało mi się wybrnąć z tej opresji, ale niestety, kiedy się przewróciłem i chwilę sunąłem po asfalcie, wpadłem na zbudowaną z rurek barierkę. To zderzenie spowodowało, że zostały uszkodzone moje ręce. Samego tego momentu nie pamiętam. Lekarze poinformowali mnie w szpitalu, że podjęli decyzję o amputacji. Można powiedzieć, że wtedy całe moje życie legło w gruzach. Ręce, które są przecież niezbędne dla kierowcy sportowego, i również dla artysty, zniknęły. W ciągu godziny moje życie się zmieniło.
Czy wtedy brałeś pod uwagę kontynuację swojej kariery sportowej? Myślałeś, że będziesz kiedyś jeszcze ścigał się za kierownicą?
BO: Na początku w ogóle nie myślałem, że będę mógł do tego wrócić. Byłem obciążony tą sytuacją i wydawało mi się, że wszystko, do czego dążyłem i co kochałem, nie będzie możliwe. Nie miałem zbyt dobrej perspektywy na przyszłość, bo nie wiedziałem, czym innym mógłbym się w ogóle zajmować.
A co było takim przełomowym momentem, w którym pomyślałeś, że jednak się uda?
BO: Nie był to jeden przełomowy moment, ale kilka takich rzeczy, które zaczęły mnie otwierać na świat i nowe możliwości. Dużo dało mi spotkanie z Kasią Rogowiec, która była wtedy mistrzynią olimpijską. Mimo braku rąk, na spotkanie ze mną przyjechała samochodem. To był taki pierwszy moment, kiedy pomyślałem, że może jednak nie wszystko stracone, może też znajdę sposób, żeby się bardziej usamodzielnić i postarać się wrócić do dawnego życia. Zacząłem szukać informacji w Internecie, jak radzić sobie w podobnej sytuacji do mojej. Trafiłem na osobę, która jechała samochodem, prowadząc go stopą, wtedy postanowiłem, że zrobię wszystko, żeby się nauczyć tak jeździć. Podjąłem decyzję, że będę się starał być bardziej samodzielny na co dzień, ale też wrócić do motosportu.
Zanim jednak wróciłeś na dobre za kierownicę, rozwinąłeś swoją drugą pasję, czyli malarstwo. Gdzie można podziwiać Twoje obrazy?
BO: Malarstwo to moje hobby. Od dziecka nie musiał mnie nikt zachęcać do uczęszczania na plastykę. Zostawałem nawet 15 minut dłużej, żeby skończyć rozpoczętą pracę. Później przekuło to się w pasję, której poświęcałem każdą wolna chwilę. Często robiłem projekty karoserii samochodowych, motocyklowych, przeróżne rysunki, które robiliśmy na studiach. Sprawiało mi to dużo frajdy. Sztuka zawsze była obecna w moim życiu, ale początkowo bardziej pod postacią rysunku niż malarstwa. Już po wypadku trafiłem na grupę osób, które malowały dla wydawnictwa „VDMFK” – oni zachęcili mnie do spróbowania malowania stopą. Nie wierzyłem, że będę mógł wrócić do malarstwa, bo wiedziałem, jak trudne było szkicowanie jeszcze przed wypadkiem, ile precyzyjnych ruchów trzeba zrobić, żeby stworzyć szczegóły, które złożą się na dobry obraz. Nie podejrzewałem, że będę mógł to zrobić stopą, ale oni mi pokazali, że mają w swoim gronie ludzi, którzy malują ustami lub stopami. Stwierdziłem, że ja też spróbuję. Zaprosili mnie do siebie, zaoferowali stypendium artystyczne. Ultimatum było wysłanie kliku swoich prac, by mogli ocenić, na jakim poziomie jest moje malarstwo. Pierwsze obrazy, które dla nich namalowałem, w mojej ocenie były niezbyt dobre, ale widocznie coś w nich dostrzegli, bo zaproponowali współpracę. Zacząłem się rozwijać, chodzić na wystawy. Ludzie mówili, że nie byliby w stanie namalować tak ręką. To mnie motywowało do dalszej pracy. Wkrótce moje obrazy zaczęły wyglądać tak, jak te sprzed wypadku, i to było niesamowite uczucie.
Moje prace można zobaczyć za pośrednictwem mojej strony: www.ostalowski.com. Od czasu do czasu informuję w swoich kanałach social media o wystawach, w których biorę udział. Można przyjść i pooglądać.
Wracając do motoryzacji, swój pierwszy samochód do startów przygotowałeś sam. Zresztą kolejne również. Dlaczego chcesz sam nad wszystkim czuwać?
BO: Szybko się okazało, że nie ma nikogo, kto mógłby się zająć tą kwestią. Nigdy nie było kierowcy, który prowadziłby w motosporcie bez rąk. Są firmy, które przygotowują auta do wyścigów, ale mechanikom trudno postawić się w mojej sytuacji, przestawić się na moje potrzeby, zaprojektować coś specjalnie dla mnie. Większość rozwiązań, które mam w samochodzie nie da się zamówić czy kupić, nie da się ich znaleźć w sklepie na półce. Zrozumiałem, że jestem zdany tylko na siebie. Jeśli nie spróbuję opracować jakiegoś patentu, który ułatwi mi prowadzenie, żebym był jeszcze bardziej skutecznym kierowcą, to nikt tego za mnie nie zrobi. Budując swój pierwszy samochód, te elementy, które mogłem, starałem się wykonać samodzielnie stopami. Później pomagali mi koledzy i tata. Kiedy zacząłem się ścigać na poważnie, przekułem to w biznes i zatrudniłem ludzi, którzy nad tym ze mną pracują. Jesteśmy prekursorem w tej dziedzinie, przecieramy szlaki. Modyfikacje, które miałem w swoim samochodzie, zaakceptowała Federacja Sportów Samochodowych. Dzięki temu, że tak uparcie dążyłem do tego, żeby się ścigać, dostrzeżono problem kierowców niepełnosprawnych, którzy chcą brać udział w sporcie. Stworzono specjalne wymagania, które musi spełnić kierowca, aby mógł otrzymać licencję.
Jak wyglądał Twój powrót za kierownicę? Jakie były największe trudności w zrobieniu licencji?
BO: Największą trudnością, poza przygotowaniem samochodu i wytrenowaniem siebie jako kierowcy, był wymóg opuszczenia samochodu w 8 sekund. To jest warunek, który pojawia się w motosporcie ze względów bezpieczeństwa. Gdyby coś się działo, kierowca musi potrafić szybko opuścić wnętrze samochodu. To był duży problem, ponieważ nie potrafiłem samodzielnie odpinać pasów, zawsze pomagali mi w tym mechanicy bądź moja ekipa. Nie wiedziałem, co robić. Czułem, że jestem już blisko tego, żeby zostać profesjonalnym kierowcą wyścigowym, zdobyć licencję, jednak jedna rzecz mnie blokuje. Szkoda mi było postępów, które do tej pory poczyniłem. To był taki moment zawahania, niepewności, czy to wszystko się jeszcze uda. Stwierdziłem jednak, że jestem inżynierem, więc muszę się postarać opracować patent, który pomoże mi pokonać tę trudność. Po miesiącu rozważań i różnych prób opracowałem system, który pozwolił mi bardzo szybko rozpinać się z pasów. Zrobiłem to w nie więcej niż 4 sekundy. To był naprawdę bardzo duży sukces.
Powiedz, jak to się stało, że trafiłeś do The Grand Tour?
BO: Kiedy już zacząłem się ścigać, pojawiałem się na zawodach driftu, gdzieś w pewnym momencie było o mnie bardzo głośno w mediach. W 2016 roku, kiedy wiadomo było, że „Top Gear” został zdjęty z anteny z powodu zawieszenia Jeremy’ego Clarksona, odezwali się do nas producenci programu. W wielkiej tajemnicy powiedziano mi, że powstanie nowa seria, i że ta trójka: Jeremy Clarkson, Richard Hammond i James May, zaprasza mnie do udziału w jednym z odcinków, w którym chcą pokazać światu, czym jest drift. Najpierw był moment niedowierzania, zastanawiałem się, czy to naprawdę się dzieje. W końcu to program, w którym pokazuje się motoryzację z najlepszej strony. Wszystko wskazywało jednak na to, że będę miał okazję wystąpić w „The Grand Tour” właśnie z nimi. Powstał pomysł, żeby w jednym z odcinków zrobić moją drift battle z Richardem Hammondem. Przygotowując się do tego odcinka, Hammond uczył się driftu, był na specjalnym szkoleniu, by móc pokazać, jak drift jest precyzyjny i zarazem trudny. Udało mi się z nim wygrać – co przyniosło mi mnóstwo satysfakcji.
Jak to się stało, że zacząłeś uprawiać drifting? Poszedłeś jeszcze o krok dalej…
BO: Na początku głównie się ścigałem i byłem kierowcą w rallycorssie, natomiast ta dyscyplina w Polsce w pewnym momencie umarła. Trudno było rozmawiać z partnerami, potencjalnymi sponsorami o współpracy w ramach zawodów, których tak naprawdę w naszym kraju nie ma. Równocześnie bardzo mocno zaczął się rozwijać drift. Jazda w kontrolowanym poślizgu zawsze sprawiała mi dużo frajdy. Ta fajna odskocznia od wyścigów przerodziła się w główny nurt mojej specjalności w motosporcie. W między czasie zainteresował się mną Krzysztof Oleksowicz, właściciel Inter Cars, który sam się ściga i jest wielkim pasjonatem motosportu. Był pod wrażeniem tego, co robię i zaproponował mi współpracę przy promowaniu marki Inter Cars w drifcie. To była taka „kropka na i”, która mnie upewniła, że nie mam się nad czym zastanawiać, chcę spróbować swoich sił. Z roku na rok staram się być coraz lepszym kierowcą, modyfikować technicznie samochód, by mieć możliwość robić dokładnie to samo, co inni kierowcy w swoich autach, i oczywiście, żeby móc z nimi wygrywać. W zeszłym roku pierwszy raz to się udało! Bardzo mocno dążymy do tego, żeby coraz częściej pojawiać się na podium i udowadniać, że praca i możliwości, które się wkłada w samochód od strony technicznej pozwalają na zacieranie granic pomiędzy osobą sprawną i niepełnosprawną. Liczy się to, co się ma w głowie – czy chce się być kierowcą, jakie się ma umiejętności, a nie do końca sposób, w jaki się to robi.
Na początku tego roku podczas nagrań na torze spłonął Twój samochód. Czym teraz startujesz?
BO: Spłonęło BMW M3 E92, samochód, który był przygotowywany do rywalizacji w tym sezonie, technicznie dużo lepszy, silniejszy, cięższa karoseria, miał mi dać większe możliwości. Ze względu na to, że zdarzyło się to na początku sezonu, nie było czasu, żeby zbudować nowy samochód. Oczywiście jestem bardzo wdzięczny Fundacji Avalon i projektowi Avalon Extreme, który od razu zaproponował wsparcie i zbiórkę na odbudowę samochodu. Natomiast my przygotowaliśmy na szybko moje stare auto, którym zaczynałem się ścigać, Nissan Skyline GT-R R34. Nie do końca był on gotowy do startów, ale był na tyle kompletny, że wymagał dużo mniej pracy niż samochód, który byśmy chcieli odbudować od początku. Poprawiliśmy skrzynię, body kit, karoserię, zawieszenie i jeszcze parę innych rzeczy. Zreanimowaliśmy stary samochód, którym zaczynałem się ścigać i nim przystąpiłem do rywalizacji. Oczywiście chciałbym odbudować BMW i na pewno w zimie będziemy chcieli, żeby doszło to do skutku.
Cały czas zbierasz pieniądze na odbudowę BMW?
BO: Ta intensywność naszych zbiórek troszkę wygasła, bo samo wydarzenie miało miejsce w lutym. Teraz staramy się zarobić tę brakującą kwotę. Pomoc, która ruszyła na samym początku bardzo nam się przydała i dała też wiarę w to, że nie jesteśmy sami, że się uda. Niebagatelne było wsparcie sponsorów i wszystkich ludzi, którzy się odezwali. Dalej moje konto na Fundacji Avalon jest aktywne. Można nas wesprzeć na hasło „Ostałowski, 10000 DRIFT”. Będziemy chcieli ten samochód odbudowywać i pojawić się nim w przyszłym roku, ale czy to się uda? Zobaczymy… Jeśli nie zdążymy, to na początku wróci Skyline. Chciałbym, żeby to BMW było autem, które pozwoli mi przenieść się o krok wyżej i ścigać się w całej Europie w najwyższej klasie zawodników. Mam nadzieję, że to się uda.
Nie tylko wyścigi, nie tylko malarstwo, prowadzisz też vloga „Pasja na krawędzi”, w którym gościł m.in. Krzysztof Hołowczyc. Co to za projekt?
BO: „Pasja na krawędzi” to projekt Avalon Extreme, którego jestem ambasadorem. Ma za zadanie wspierać sporty ekstremalne osób niepełnosprawnych, czyli coś, czego tak naprawdę w Polsce nigdy nie było. Po raz kolejny pokazuję, że można łamać stereotypy. Nasza wola i to, co chcemy zrobić w życiu może nas zaprowadzić w takie miejsca, których samych się nie spodziewamy. Zawsze chciałem zrobić coś takiego w Internecie, pokazywać w fajny, nowoczesny, ale też energiczny sposób motoryzację. Coś na kształt „Top Gear”, ale w połączeniu z historiami ludzi, którzy poprzez dążenie do pasji i miłość nie tylko do sportu, ale do różnych dziedzin, odnieśli sukces, zrealizowali się, są szczęśliwi, spełnili swoje marzenia. Chcę motywować w ten sposób naszych widzów do osiągania własnych celi. Fundacja Avalon powiedziała: zróbmy to razem! to jest spójne z misją, którą chcemy realizować, i tak powstał projekt „Pasja na Krawędzi”. Testujemy w nim najlepsze samochody danych marek, najmocniejsze, najszybsze, można powiedzieć – wypasione. Przeprowadzamy wywiady z osobami, które mogą wnieść do naszego życia wiele dobrego. Myślę, że po każdym odcinku przychodzą przemyślenia, widać to nawet w komentarzach. Ludzie piszą, że od tej pory oni przestają narzekać, zmieniają punkt odniesienia, patrzenia na swoje życie i chcą się rozwijać.
Patrząc na Twoją historię, nie można nie powiedzieć, że jesteś pełnym determinacji człowiekiem, a nie każdemu się udaje być tak wytrwałym. Co byś mógł powiedzieć tym osobom, które się poddają?
BO: Myślę, że kluczowe jest to marzenie, które mamy gdzieś w swojej głowie. Często jednak spoglądamy na to zbyt wąsko – mamy cel, ale nie udaje nam się go osiągnąć z różnych powodów, poddajemy się i narzekamy. Trzeba spojrzeć szerzej. Na przykład, mój sport to nie tylko treningi związane z jeżdżeniem w drifcie, zawody, ale również trzeźwe myślenie, dokonywanie wyborów każdego dnia: od tego, żeby się dobrze odżywiać, mieć odpowiednią kondycję i energię do treningów po skupianie się na tym, co mogę mentalnie poprawić w swojej głowie. To wszystko składa się na całokształt związany z ewentualnym sukcesem, który się pojawia. Gdybym miał się bezpośrednio zwrócić do takich osób: trzeba każdego dnia robić mały krok, żeby być jeszcze lepszym i jeszcze bliżej celu. Nie oczekiwać, że stanie się coś niezwykłego, np. wygramy w totolotka albo pojawi się ktoś, kto będzie chciał z nami współpracować. To musi być praca każdego dnia, a później, tak jak było z moim malarstwem, sami będziemy zaskoczeni, jak wiele osiągnęliśmy, nawet nie do końca odczuwając ten wysiłek, który został włożony. Wystarczy pół godziny dziennie ćwiczyć to, w czym chcemy być lepsi, a efekty się pojawią. Liczy się systematyczność i upartość.
Jakie są Twoje marzenia, czego możemy Ci życzyć?
BO: Na pewno sukcesów marketingowych, które są nam potrzebne żebyśmy się rozwijali, czyli kolejnych sponsorów, współprac, dzięki którym będziemy mogli stawać się lepszym zespołem. Oczywiście też sukcesów związanych z motosportem i tych artystycznych. Chciałbym pokazywać to, co robię jeszcze szerzej, na całym świecie, motywować ludzi, udowadniać, że nie ma czegoś takiego jak „nie da się”.
Bartku, dziękujemy za rozmowę!
Zdjęcia: Rafał Kurek